Ponad rok już temu poznałam człowieka. Chłopca o najdziwniejszej, pięknej twarzy. Takiego, który poruszał się, jakby miał pokruszyć powietrze. Jakby pochodzącego z innego świata, wędrowca z innej planety, który przyszedł tu na chwilę, przez przypadek. Był turystą losu, który do niczego się nie przywiązuje, choć wszystko go ciekawi.
Pracowałam z nim.
Na początku cudownie było móc go po prostu obserwować. Uwielbiałam, uwielbiałam, uwielbiałam jego twarz. To była jedna z tych, dzięki którym czasem myślałam o powrocie do malowania, bo właśnie tę twarz chciałabym przenieść na płótno. Swym dziwacznym pięknem powodowała kłucie pod żebrami i wstrzymany oddech. Wszyscy dookoła twierdzili, że jego twarz jest dziwna, brzydka. Dla mnie była cudem. Ze wszystkich, które znam, ktore kocham, gdybym miała namalować portret, wybrałabym twarz obcego właściwie człowieka, którego mijałam w pracy.
Wyjątkową w jakiejś delikatoności, krzywuźnie nosa. Cudaczną w układzie oczu i jasności brwi, a dla mnie piękną w przedziwny, magnetyczny sposób.
Na początku go obserwowałam. Potem zaczęliśmy rozmawiać. Złośliwość, ironia, żywa inteligencja. Specyficzne poczucie humoru. Widocznie i wyraźnie szukaliśmy swojego towarzystwa, nie chcąc się sobie narzucać. Mimochodem, powoli, w czasie wolnym podchodziliśmy do siebie, zaczynając od wymieniania złośliwych uwag, a skończywszy zawsze na poważnych tematach. Zawsze jednak ktoś przeszkodził. Nie było możliwości, żeby porozmawiać dłużej. Jak to w pracy.
Chciałam wejrzeć w tę twarz mocniej, głębiej, zajrzeć pod skórę i w głąb oczodołów. Za nimi, dalej, dalej, wzdłuż nerwów. Zajrzeć pod twarz, której nigdy nie zapomnę, mimo, że nie zdązyłam pokochać. Chęci rozeszły się po kościach, jak deszcz spływający po kościach jarzmowych i guzie potulicznym czaszki. Nie było czasu. Nikt nie miał inicjatywy, bo przecież....kto ma zacząć? Pójść dalej?
Potem go zwolnili. Potem ja się zwolniłam. Gdzieś to wszystko rozeszło się w szwach, jak to w życiu bywa. Nigdy nie poszliśmy na piwo, choć mieliśmy.
Nastała zimowa ciemność. Grudzień. Czasem przychodził mi na myśl. Pamiętałam jego twarz. Dzień przed świętami napisał do mnie, czy się spotkamy. Zdziwił mnie tą wiadomością. Miałam inne plany, zaproponowałam spotkanie po nowym roku. Nie oponował. Po czasie pomyślałam, że to było dziwne. Tak nagle się odezwać. Zakopałam to jednak pod dywan świadomości. Dlatego, że odmówiłam. Ugryzło mnie sumieniem, ugryzło prostu we wskazujący winowające palec.
Zwlekałam. Znów, gdzieś mi to uciekło, choć myślałam, że muszę się odezwać. Coś we mnie czuło, że powinnam mimo ukąszenia. W końcu to zaproponowałam, piwo, niezobowiązująco.
Chętnie, ale jestem w szpitalu.
Zmroziło mnie. Napisałam jedną wiadomość. Drugą. Ani słowa. Czekłam sprawdzając ciągle telefon. Myślałam, myślałam. Myślałam o nim, aż zrezygnowałam. Nie chciałam się narzucać. Człowiek, chory, ma prawo się nie odzywać. Ma prawo nie chcieć nikogo widzieć.
Myślałam, że psychiatria. Byłam święcie przekonana, że to właśnie to. Głupia ja, wtłoczyłam tego przybysza z innego świata w znany sobie schemat.
Czasem śniła mi się jego niezwyczajna, niesamowita twarz.
Jakiś czas później dowiedziałam się że wyjechał, bo nikt nie mógł mu pomóc na naszej wyspie. Tracił na wadze. Został z niego cień człowieka, a zawsze przecież był taki szczupły, zawsze wystwaly mu obojczyki, a jego nos był szpiczasty i długi jak ołówek. Nikt tu nie wiedział,na co zachorował. Znikał. Znikał. Znikał. Mdlał i trafiał na intensywną opiekę.
Wyjechał do swojego kraju, bo tak jak ja, nie pochodzi z wyspy. Nasi wspólni znajomi zawieźli go na lotnisko.
Wiem, że nadal żyje. Nie wiem niczego więcej.
Ciągle pamiętam jego twarz. Tę jedną z niewielu, które chciałabym tak bardzo namalować. Niedługo są jego urodziny. I zastanawiam się, co chciałabym mu powiedzieć. Bo coś powiem na pewno. W końcu.
Ciągle pamiętam jego twarz i nie chcę, żeby zniknęła. Mimo że ta twarz nie należy do kogoś, kogo kocham. Tylko do kogoś, kogo po prostu znam. Słucham serca. Wiele razy przełamywałam swój lęk przed narzucaniem, bo serce mi kazało. Nie pozwalało zapomnieć. I za każdym razem miało rację, nigdy nie żałowałam. To bardzo trudne słuchać serca. To bardzo boli, bo trzeba zdzierać z siebie stupy wątliwości i rozszarpywać nieraz poczucie własnej godności. Nieraz bolało- ale ja nie rezygnuję. Ból mnie nie odstręcza.
Mam wrażenie, że miałam zbyt wiele wątpliwości i to ja popsułam sprawę. Może trzeba było bardziej. Mocniej. Tylko dlatego, że tak mówi mi serce. Popsułam coś i chcę naprawić.
Ciągle pamiętam jego twarz i chcę ją namalować. Chcę ją jeszcze raz zobaczyć zanim znów rozdzieli nas los, gdzieś pogubi życie. Zanim ostatecznie popsuje wszystko śmierć. Może wcale nie ma tak dużo czasu.
Mało jest rzeczy, których żałuję w życiu. Żałuję jednak, że w grudniowym mroku powiedziałam o jedno "nie teraz" za dużo.
relacja jest decyzją zainteresowanych. być może codzienne problemy zasłoniły chęci, a może umarły śmiercią naturalną?
Dlatego tez zastosowałam zasadę "do 3 razy sztuka", napisałam do niego po raz ostatni, ale nie odezwał się - więc szanuje jego decyzję, z czegokolwiek ona nie wypływała. I pogodziłam się z nią 😅bo ja zrobiłam tyle, ile mogłam