Za zasłoną deszczu wyczuwam ten zapach. Jest, oto jest, oto i tu dotarł. Sprowadza na mnie szaleństwo. Ten niepokój, gdy woła zew, gdy chcesz wyjść, ale nie możesz! Musisz czekać!  A przecież tuż za ulicą, za dwoma, jest. Błękit, szarość, czerń nawwt, jak czarne oczy. Jest szum i to, co widać najgłębiej, najłebiej, gdy patrzy się, nie widząc. Całą zimą tęskniłam, bo zimą przecież wszystko jest inne. Sztormowa szarość, krzyk fal, mewy jak duchy. Niedobitki kaczek jak pokutnicy, czekający na otwarcie bram bogatego miasta. Piękno surowości. 

Każdego dnia jesteś inne. 

Kochanko duszy i kochanku serca mój. 

Co roku chodziłam nad ocean, co dnia, by sprawdzić- oto ten dzień, gdy się obudziłeś. Witaj, przyjacielu. Witaj, moja własna Persefono. Zapisywalam co roku w kalendarzu ten dzień, gdy poczułam. To jak sole trzeźwiące podstawione pod nos, choć to subtelność, tylko jedna nuta. Ale pobudza, rozszerza źrenice. W słonej zimności- strumień ciepła. Zgnilizna glonów. Rybi trup. Na nowo życie. Znakiem odrodzenia nie jest dla mnie loa. Jest ten zapach. Jak słone łono płodnej, młodej kobiety, wilgoć i wilgoć, lepka aromatem.  

I jakby po tym zaraz, po tym zpapachu,  za chwilę pieśni podwodne, bo tyle płetw z wody wystaje, tyle śpiewaków morskiej przestrzeni jest tu latem, że nawet stojąc na lądzie, nawet nie mogąc się zanurzyć- słyszysz. 

Ocean żyje. Ocean kwitnie. Ocean mnie woła. 

Mam w sobie wilgoć, płodność i chcę słuchać każdej z pieśni tobie poświęconej, tworząc w środku własne, którym nigdy nie dam się narodzić na głos. 

Jestem uzależniona od dawki soli w płucach. Oblepionych nią warg.

Czarności piasku wtartego w skórę tak, że wygląda jak rozsiane na białym płótnie galaktyki. 

 

I w tym roku nie było mi dane poznać dnia, godziny. Nic to. Czuję między kroplami deszczu. Tęsknię. Kręcę się po domu, jak zmokła kotka, skarżąc się żałośnie. Chcę na brzeg. Kręcę się jak na skraju wiosennej rui, czując zapach pceanu. 

Kiedyś nie wiedziałam, kiedyś nie rozumiałam. Zawsze uciekałam w góry. A potem raz stanęłam na brzegu i zatrzymało mi się serce, gdy w nie mi się wlały twoje wody. Utopiłam się na dobre i niedobre, na wieczną nie-śmierć i szukanie życia. 

 

Śmieszne, powiedziałam kiedyś w rozmowie mojemu wyspiarzowi. Wychowałam się na lądzie, a tak przepadłam, tak się zakochałam. Nie umiałabym gdzie indziej żyć, chociaż jestem leśną suką. Nie umiałabym z daleka. Uschnęłabym jak dorsz na haku, przygotowywany na zimę. Uschnęłabym, oddając całą sól, którą oddychałam przez te krótkie lata! Śmieszne, bo nie mam prawa. 

Nie trzeba mieć prawa do tego kochania, mówił, nie do tego ani żadnego innego. A może na lądzie też wykluwają się dziwne ptaki, które za czymś tęksniąc. I może faktycznie są istoty z pomiędzy. Te co oddychają powierzem, wiecznie żyją na brzegu, myją muszle przed zjedzeniem tego, co w muszli. 

No więc kocham. No więc tęsknię.  

 

Tęsknię, kręcąc się po domu, szukając, węsząc. Chcę na brzeg. Chcę stopy zanurzyć w płynnym lodzie i poczuć, jak wszystko we mnie krąży wbrew. Chcę i muszę. I mogę dzisiaj płakać, perswadować i gryźć, być nieznosną, ale dotrę. 

 

Stanąć i poczuć tę wieczną dziurę w przestrzeni serca, ten brak, ten żal i jednoczesną jedność. Jestem ulepiona ze słonej wody, wyszłam z oceanu miliony lat temu. Ngdy nie mogąc wrócić, czuję się jak w domu. 

Jestem w domu, w wiecznym pomiędzy. 

Jestem gotowa, żeby wyszeptać, jak dobrze Cię widzieć. 

 

You'll be different in the spring, I know
you're a seasonal beast,
like the starfish that drift in with the tide.
So until your blood runs to meet
the next full moon,
your madness fits in nicely
with my own.
Your lunacy fits neatly with my own,
my very own.
We're not alone.