Wiele w życiu mówimy o bliznach. O tych zdarzeniach dosłownie odznaczonych na ciele i duszy, które zostawiają na zawsze zmienioną tkankę. Często pół żywą, przeobrażoną, ale mocniejszą. Rozmawiamy o tym, jak się ich nienawidzimy nieraz, jak przypominają nam o najgorszym momencie, ale jednak są piękne. Jak wiele wyrażają. To ślad, że przeżyliśmy, idziemy dalej, mimo że życie prawie gdzieś urwało się przedwcześnie. Albo umarło w nas coś, tak głęboko, że zostaje tylko to zrastanie przez lata.
Ja sama kocham blizny, sama mam kilka, więcej w duszy, niż na ciele. Nie przyoblekam ich właściwie w żaden wstyd. Te dramaty, tak widoczne. Czasem próżnie można pomyśleć, jak jest się dzielnym, silnym, że coś się zrosło.
Wiem, że ja człowiekiem jestem po prostu i dlatego jak człowiek przeżyłam, zrastam się szybko, bo takie a nie inne geny.
Ale są też i inne ślady. Tych mam więcej.
Głupie nagniotki i modzele, które mniej widoczne, mniej drastyczne, jednak są. O wiele mniej w nich symboliki i piękna. Jakieś takie pokraczne, brudne, chowane pod skarpetką albo pod innym ubraniem. Kto chce się nimi chwalić? Co niby przeżyły wielce? Z głupoty powstały. Mojej własnej. Źle stąpałam, źle lawirowałam, pomyliłam się tu i ówdzie, przy kimś nieznacznie, w sobie samej się pomyliłam.
Ukrywam je często o wiele bardzo skrzętnie więc. Nikt nie widzi heroizmu w zwalczaniu odrastającego wiecznie w tym samym miejscu nagniotka, który właściwie wziął się znikąd. Z mojego urojonego dramatu do którego mam tendencję, z lęków, ze smuteczków zbieranych krok za krokiem. Z cudzych słów i zachowań, które nie powinny zranić, a jednak sprawiły, że wargi zadrżały. Niby nic, nie ma o co krzyczeć, nie ma o co płakać. Połykane do środka, wyrasta właśnie chyba potem takim brzydkim nagniotkiem. Słowa o nieważności, ucieczki, przeszarżowanie emocji moich, bo ja w miłość się rzucam na główkę, bez zastanowienia. Niespełnienie głodu atencyjnej kurwy, którą za bardzo jestem i wiecznie o tym mówię, której nie lubię strasznie, ale kótra mieszka we mnie.
Dziwne twory wyrosłe więc na mnie są, wyrosłe z cudzej obojętności albo nieporozumieniach. Ktoś kiedyś zranił, a potem gdzieś w powietrzu wyczuło się tylko jakiś powiew podobnego zapachu dawnego zdarzenia, przez sekundę, przez ułamek- i o. Odrasta. Jak mdłości przy zapachu foteli w autobusie, gdy miało się chorobę lokomocyjną jako dziecko.
Nagniotek jest niegroźny, zwyczajny, prozaiczny, brzydki. Nie umrzesz od niego, nie doprowadzi cię do próby samobójczej, epizodu depresyjnego ani zachowań bardzo ryzykownych. Choć czasem przez niego wypijesz za dużo albo kupisz kolejną paczkę szlugów, którą potem skrzętnie wyrzucisz, mówiąc, że to koniec na teraz.
Nagniotek jest jednak frustrjący, upierdliwy, wiecznie uwiera w tym samym miejscu doprowadzając do łez i bólu. I tym bardziej obleczony wstydem, bo blizna zrosła się po traumie. To...jest. Po prostu nieznośnie jest i do kurwy nędzy, pozbyć się tego nie można raz na zawsze tak, ze z dumą obnosi się to jak tarczę zwycięstwa. Zwycięstwo jest Pyrrusowe przy nagniotkach.
To coś z czym radzę sobie z mozołem, obcinam nożem logiki i emocji dobrych których we mnie bezmiar, obcinam raz za razem. Czasem nieostrożnie i do krwi, klnąc pod nosem. To praca w pocie czoła, praca z samą sobą, walka uparta, a jednak zawsze skazana na porażkę bo gdzieś prędzej czy później coś małego się stanie, kamyczek w bucie, a ja jestem jaka jestem i po 34 latach doprawdy, ciężko mi niektóre rzecy zmienić. Przeżyję przepracuję, zarwę noc na durne łkanie. Strasznie się nieraz pomeczę. Ale zedrę. I nadal upieram się, że warto.
Ten napadowy ból na zakończeniu nerwa, gdzie nagniotek uciska, potrafi doprowadzić do płaczu albo gryzienia języka z bólu. I zastanawiam się, czy tylko ja tak bardzo nagniotków się wstydzę, czy tylko ja je miewam, czy tylko ja mam taką durną głowę. Wychodzi mi na to, że możliwe, że inni też tak może mają. Ale ja...
..ja jestem ich pełna.
A najgorszy jest ten, który wyrasta na wspomnieniu o mdłościach odrzucenia. Rośnie też jednocześnie na rzyganiu mentalnym przyprawionym moją upartą dumą, która nie pozwala prosić i doprawionym moim dziecięcym pragnieniem bycia kimś ważnym, istotnym, zauważonym. Najgorszy rośnie na moich dziwnych rozerwaniach różnych strony natury wewnętrznej i paru nieważnych właściwie zdarzeniach, z których ja sobie dramat uroiłam zapewne. Bo przecież, z tyloma nagniotkami nie potrafię szacować, czy moje emocje mają w ogóle jakieś znaczenie? Czy są słuszne?
Wieczna histeryczka, która histerię tak dobrze dusi w sobie, że wie o niej tylko ona sama.
Odsuwam je na bok zatem, czekając na odpowiedni moment. I słucham z uwagą za dnia.
Nocami będę zdzierać znowu, uparcie te bolesne nagniotki na stopach wyrosłe na tym, gdzie sama źle stapnęłam. Syzyfowa praca? Owszem. Ale nigdy się w niej nie poddam, bo przecież gdybym ich nie zdzierała, obrosłabym nimi, jak ogród otoczony kolczastym żywopłotem, zza którego nic nie widzę. I do którego nikt nie ma wstępu.
A na to nie mam siły i serca. Już i tak w swojej własnej głowie i na wielu ścieżkach bywam tylko przez samą siebie przesadnie samotna.