Parę lat temu napisałam, że 5 listopada zawsze będzie otwartą raną.
Osiem lat poźniej, po Twojej śmierci, nadal nie chcę skupiać się na datach. Żyję odważnie, bo odważyłam się żyć pełnią a nie tylko itsnieć mimo dwóch ogromnych dziur pod sercem. Odważyłam się na szczęście obok tego okropnego braku.
Nie chcę skupiać się na datach, ale to przychodzi samo. Blizna otwiera się i wysącza się z niej spokojnie krew.
I ona spłynie na świeżo upieczony chleb. Na cud różowego świtu na dworze. Na spacer nad oceanem. Wspomnienie tego, jak dowiedziałam się, że Twoje życie na kredyt po operacji się skończyło, uderzy we mnie kilka razy. Przeszyje mnie znów ten ból, od którego wtedy uciekałam, skupiając się na zadaniach, które zostawiłeś mi po swojej śmierci. Dopada mnie ta strzała godząca prosto w serce. Ale nic to.
Piąty listopada to najtrudniejszy dzień w roku.
Ale po nim są kolejne. Tak jak przychodzą kolejne lata. To nieprawda, że można pogodzić się z utratą ważnych dla nas ludzi. Ale można nauczyć się żyć pomimo ich braku.
Pamiętasz, co napisałeś na końcu swojego listu?
"kochałem.
kochałem.
kochałem".
Masz rację, na końcu tylko to ma znaczenie. Kochałam. Kocham. I właśnie miłość pozwala mi godzić się na ból. Jest ważniejsza, gdy łamią nam serce. Śmiercią i okropnym milczeniem po niej.
Piąty listopada zawsze będzie mnie wykrawiał. Pogodziłam się z tym. Ale w tej zgodzie żyję tak, by nawet w nim znaleźć uśmiech i spokój. Od różowego wschodu do tańczącej na nocnym niebie zorzy.