Leżeliśmy na trawie 

Otuleni zapachem nadjeziornej mięty 

Powiedziałeś znienacka

Szkoda że nie chcesz

Jesteś jak katedra

I twój głos mógłby być tak samo potężny 

Gdybyś pozwoliła mu wybrzmieć 

 

Zawsze zastanawiało mnie

Skąd w jego przerażeniu życiem 

Ten jeden największy bezwstyd

Głośnego zaśpiewu na ulicy

Nucenia i drżenia melodii do ucha 

Obcym w tramwajach 

 

Śmieszne 

Bo on częściej szeptał niż podnosił głos 

Ja potrafiłam krzyczeć z oddali 

Od dziecka i zawsze zatrzymywałam 

Tym cały świat 

Matka biegła do mnie z przerażeniem 

Żeby mnie uciszyć błagając żebym przestała 

Bo bała się legendy o pękniętej 

Głosowej strunie która się nie zrasta

I o życiu w ciszy innego gówniarza

Który stracił słuch od własnego wrzasku 

 

Bała się że stanę się kaleką 

Więc odebrała mi krzyk 

Odebrała mi śpiew 

Lęk tych którzy nas kochają 

Otula nas najszczelniejszym płaszczem 

W którym tracimy też oddech

 

Ubłocona dziewczynko na podwórku 

Możesz przestać krzyczeć

Ja wreszcie cię słyszę