Dawne lęki budzą się na nowo, gdy ciało traci kontrolę. Rany sprzed paru lat, zaleczone i zaszyte, otwieram z premedytacją, tam gdzie kiedyś biegł krzywy ścieg szwu. Rany. To były blizny. W jakimś szaleństwie rozrywam to, co już nie ma znaczenia. Oglądam od środka, widzę, że niczego tu nie ma. Pokazuję jej, niczego tu nie ma. Przeszłość jest za nami. Została miłość. Dlaczego więc, po co to robię? 

Na razie nie znajdę wyjaśnień. Noc nie oferuje mi wyciszenia myśli. Włosy o poranku  przed świtaniem wypadają na podłogę, lecą garściami jak moim pacjentkom po chemii. Czuję swoją śmiertelność i małość. Kruszą się jak spokój przekonań o samej sobie. Parę tygodni, mówię. Parę tygodni i się uspokoi. Nie biorę małej białej tabletki, nie rozpuszczam jej na języku, żeby wrócić do normy. Wierzę że to pomóże. Nieważne, prawdziwie czy placebo. 

Będzie dobrze. Zawsze jest. Czasem trzeba poświęcić jedną noc, wtulić się w nią i przejść puste ulice samemu. To koi jak śnieg, który już wkrótce, wkrótce. Spadnie na gorąca głowę i dłonie. 

 

Oddycham głęboko, tak jak nauczyłam się po wszystkim, co się kiedykolwiek stało. 

Mam gorący język i marzę o lodzie o smaku kwiatów wiśni. 

 

Będzie dobrze. Tylko dzisiaj jeszcze tak bardzo boli mnie głowa.