Czasem chciałabym móc opowiedzieć swoją własną historię, wyśpiewać pieśń złamanego i zrastajacego się serca. Wyśpiewać, nie myśląc o tym, że ci najbliżsi są w nią uwikłani i zdradzam też część ich prawdy, widzianej moimi oczami, gdy wypuszczam ten potok zza tamy. 

Chciałabym móc zrzucić lawinę z samej góry, całkiem bez powiazań, bez rąk spętanych pajęczą nicią. Tak nie można. Tak się nie da. To wybór, który podejmujemy, to cena, która płacimy za aż taką bliskość. 

Nasza własna opowieść nigdy nie będzie oddzielna. Wiedząc, że mogę mówić o tym, co rozerwało mi serce-wiem jednocześnie, że nie mogę. Powiązania są za ciasne. Zostaje czule objąć historię samemu i nieść ten ciężar. Już zawsze. Nie łudząc się że będzie inaczej, także popełniając zawsze te same błędy. Zawsze pragnąc sprzecznie osobności i współdzielenia, wiedząc, które wygra. 

 

Nie mam własnej opowieści. Tylko mojej. Pod tym względem jestem bezdomna. 

 

Dobrze, że jest poezja. Odbiorca bez imienia, któremu choć trochę można powierzyć wszystkie grzechy tej baśni. Najintymniejsza z moich kreacji. 

Dobrze, że jest sztuka. Czasem myślę, że cała powstała z podobnej bezdomności, a niektórzy byli odważniejsi, by wyśpiewać ją głośno. 

Poezja przyjmie i przechowa każdy zagrzebany sekret, każdy smutek, każdy grzech. 

Mimo nawracającego pragnienia, nikt (zapewne już) nigdy nie przeczyta już moich wierszy. Należy je zatrzasnąć same w sobie i żyć. Nie zmarnować żadnego dnia, jak powiedział mi wczoraj z ekranu Artysta.