Jeszcze zanim wyjechałam, parę razy Twoja muzyka była jak nitka, łącząca kolejnymi drganiami powietrza mnie i wyspę, na którą ostatecznie dotarłam. Nigdy nie miała w sobie ostateczności dźwięku islandzkiego sztormu. Była (jest, muzyka będzie wieczna, w przeciwności do ciała) delikatna pieśnią morskiego krajobrazu, w którym czai się melancholijnie zasłonięte chmurami słońce. Ale wiesz, że tam jest. Przebłyskuje. 

 

Gdy umierasz, nie ma mnie na wyspie. Wróciłam na stały ląd. Grzeję się w słońcu pod poznańskim niebem. Kocham i dawno nie byłam tak szczęśliwa przez ludzi, których mogę wreszcie dotknąć. Wszystko co dobre we mnie eksploduje i jestem wdzięczna. Żyję. Nie jestem najsamotniejszym humbakiem na świecie, jak śpiewała w kawałku z Tobą Oly. Łączę pieśni. 

Wszystko śpiewa. Wszystko jest pieśnią. 

I muzyka jest tym, co zostanie. Nie stworzysz więcej, ale ta,której słuchałam kiedyś więcej, ze stałego lądu, zostanie. I za to dziękuję, Ryanie Karazija.