Jesień, a może już zima pdobiła Wyspę. Od tygodnia wiatr i deszcz. Nie widziałam księżyca na nocnym niebie od wielu dni. Ciemność coraz bardziej obejmuje naszą codzienność. Dzień za dniem, coraz więcej. Ubywa minuta po minucie. Nie dostrzegasz tego, a potem budzisz się sobotniego poranka i zastanawiasz się, kiedy to wszystko przeciekło przez palce.
Za szybko znika ten październik. Wstaję w ciemności, nierozpoznając samotności w łóżku, szukając go po drugiej stronie świata skurczonego do tej małej przestrzeni. Stubłesk paniki, by potem złapać głęboki oddech. Przecież wróci.. Przecież to tylko parę godzin.
Potrzebuję samotności i z rozżewnieniem się jej boję. Potrzebuję tej ciemności i odpoczynku, a nie wydaję się na nią gotowa.
Dni przemijają a my rozświetlamy ją jak tylko się da. Ogrzewam się blaskiem świecy i piekarnika, piekąc uparcie kolejne ciasta, wierząc, że to co zmieni. Moje serce drży z radości, z powodu cudzej miłości, która jest moją ulubioną historią. Zbieram okruchy czułości dookoła, do koszyka, niczym grzyby, których w tym roku nie zdążyłam dostrzec w namiastkach lasów na wyspie. Rozdaję słodycze i własną czułość, wierzą, mimo wszystko, że ta zima będzie dobra.
W gwizdach i szaptach wiatru słyszę, że wszystko będzie dobrze. Koję się szumem deszczu. Tylko jakoś za wcześnie to wszystko, choć w czas. Za intensywnie, bo pomimo okruchów piękna i czułości tyle zła, tyle zmartwienia dookoła. Kolejne rozczarowanie, bo jestem z gatunku tych naiwnych.
Ale nic to. Tak naprawdę przecież nigdy nie jesteśmy gotowi.
Czekam na księżyce zimy oświetlane zorzą.