Na zewnątrz minus cztery

Zamieranie w słońcu ogłoszone

Srebrem szronu na opadłych liściach 

Ani jeden już drży na klonie za oknem

Jak drgnęłam ja gdy coś się 

Skończyło pękło we mnie

Cienką warstwą lodu na brudnej kałuży 

 

Rozprysk i zimny okruch sięgnął nawet 

Podniebnego krwioobiegu gałęzi drzew

Nieczynny jest na tle bladych błękitów

Mimo gwaru rozmow głodnych zimą szpaków i ludzi

Nikt nie wie kiedy wszystko będzie odwołane 

Wszystko co mamy to glupie pomówienia i plotki

Więc też nie wiem kiedy wreszcie zawolam siebie

 

Krzykiem jak w dzieciństwie od którego 

Pękają membrany i drżą szyby w oknach

Milczę uparcie goniąc samą siebie w berka

Nie chce się tak juz bawić lecz nie mogę przestać

Przeczucie ciebie jest tak blisko a czuję że

Muszę zamykać własne naczynia krwionośne 

Chucham więc chłodem na wrzenie sumy

Wszystkich lęków i opatruję odparzenia na sercu 

 

Koi mnie tylko automatyzm tego że oddycham

I rytmicznie spadające słowa z innego świata 

Drżace w przestrzeni falą ciepłego spokoju

Zastygam w tym jak spłoszona sarna

Obserwuję cię już tylko z oddali

Gdy wbiegasz na w połowie zamarznięty staw

A lód pod twoimi stopami śpiewa chorałem pęknięcia