Oddech wyrywasz mi z ust
Tuż pod koniec galopu 
Zaciskam powieki i 
Wzlatuje w upadek
W nicość
W próżnię
 
Przymarzam tam
Do lustra wilgoci 
Jak łabedź ktory zapomiał
Odlecieć zimą 
Może wcale nie chciał przetrwać 
 
Niech owinie mnie wiatr
Mroźnego wytchnienia
Ukoi czoło rozpalone
Chybionym pocalunkiem 
 
Celebruję każdą z pomniejszych śmierci 
Gdy sny nocą gryzą mi duszę 
Zamiast wbijać zęby 
W wygięta chętnie 
Dla twojego drapieżnictwa szyję