Płonie mi słony ocean pomiędzy nogami
Wilgoć jak meduza wyrzucona na brzeg
Parząca a jednak bezbronna
Usychająca w słońcu późnej nocy
Mająca nadzieję w nowiu
Nie porwie jej zaległy przypływ
Nie podda się łatwo
Fali twoich dłoni i twojego ciała
Wdzierającej się we mnie
Rozdzierajacej rozkoszą
Strzała twojego spojrzenia
Przeszywająca źrenicę oka
Z antycznego paradoksu łuku i tarczy
Nigdy nie osiągnie celu
Zawsze oddalona o obcy oddech
Zatrzymana w sekundzie
Pomiędzy skurczem komór serca
Rozkurczem przedsionkow
Tam mieszkasz
Błagam o śmierć drobnej niewiasty
Skromnie spuszczam oczy choć
Wiem i rozumiem więcej ale
W drżeniu niemych warg
Proszących o niedopowiedziane
Nie zatrzymuj się
Błagam nieśmiało w
Zatrzaśnięciu ud trzesących się o litość
Mówiących dość gdy ten nieustanny ból
Zmienia sie w niedosyt szepczący
Więcej i więcej i nie przestawaj
Uwierz mi gdy powiem
Że w głębi mojego oceanu nie potrafilbyś
Zaleźć dna
Tu zawodzą wszystkie znane ci mapy
Rozszczelniony batyskaf
Wlewająca się woda
Uciekające powietrze
Zanurzając się w tę wilgoć
Zdajesz się na moją łaskę
Choć myślisz że zdobyłeś wszystko
Na szczycie bowiem upartym wędrowcom
Zawsze kończy się tlen
Zbliż się do rozdartych twoimi zębami warg
Gdy będzie po wszystkim
Napełnię twoje płuca pocałunkiem