Pada czwarty dzień z rzędu

A ja już piąta noc palę we śnie 

I jestem taka zmęczona 

Jak Bóg który budował świat nie tydzień 

Tylko miesiąc 

I nie potrafił skończyć tego co zaczął 

Nawet cudzymi rękami 

 

Moje serce gęstnieje i staje się ciemne 

Jak gwiazda ktorej jądro się zapada

Bez wybuchu supernowej po drodze

Cicha czarna dziura

Potrafi wszystko wessać i drugiego tyle

Nie wypuścić 

Najmniejszego promyku światła 

 

Boję się tego co ma nie nadjeść

Przygotowuję się na najgorsze scenariusze

Jego ciche odchodzenie z dnia na dzien 

Powolną erozję klifu nad brzegiem morza 

Lizanego bez trudu przez fale raz za razem

Najgorsze tragedie nie są wcale nagłe 

To ciche zamieranie intensywnej 

Nagłej przedtem i niespodziewanej w życiu czułości 

To obumieranie jak pasiasta stonka podgryzająca ziemniaka

Pożerająca go powoli by samej nie zdechnąć

 

W strugach deszczu widzę 

Jego szczupłe plecy gdy ode mnie odchodzi

Fatamorgany moich niewydalonych nigdy łez

Nad czymś co się nie stało 

Nad czymś co ponoć nigdy ma nie nadejść 

Nad czymś czego nie ma 

Ale boli stokrotnym ciężarem na klatce żebrowej

Aż zaciskam szczęki w hamowanym odruchu kaszlu tego zapalenia płuc na które

Nie potrafię znaleźć w sobie lekarstwa

 

Pozwól mi dzisiaj zostać w domu

Przyjdź jak wychudły nieszczęściem bezdomny kot 

Któremu zostawiam uchylone drzwi od podwórza 

Wpadnij z głośnym skarżącym się miaukiem i mruczeniem

O tym jak deszcz obrał cię ze złudzeń 

Wtul się między jasne piersi mrucząc 

Tam jest ciepło i bezpiecznie 

 

Podejdź jeszcze bliżej i szorstkim językiem

Zostaw mi na szyi znak

Mojego ulubionego owocu

Ślad z białych pestek twoich zębów 

Niech dojrzeje w czerwcu nawet bez słońca 

Daj mi nadzieję chociaż 

Na to jedno lato

Daj mi dzisiaj może nawet

Głupią wiarę na lata 

 

Żaden bóg nie słucha naszych małych modlitw

Za oknami śpiewa tylko szpak przemoczony

Do szpiku piór

Innego świata nie będzie