Nigdy nie wyrosłam tak naprawdę z bajek. Nie tych kreślonych ręką Disneya w animacjach. Happy ending? Zawsze jest przecież coś potem. Kopciuszek, który swoim OCD pewnie wkurwiał Księcia, pucując schody zamku w tę i z powrotem. 

Książę, księżniczka- nie istnieją. Na pohybel z nimi. 
Są za to prawdziwi ludzie. I jak dziecko wierzę, że jeśli istnieje miłość, to to, co złamane nieraz może się zrosnąć. To co podzielone może stać się jednym.  Myślę życzeniowo, ale o to poproszę kolejną spadającą gwiazdę. 

Słucham, patrzę i zaklinam, będąc Wiedźmą, która nie jest osią fabuły.

Uda im się, uda im się, uda im się.

I nieraz będzie im ciężko, ale będą we dwoje naprzeciw tego, co przynosi im Złośliwy Chłopiec, Los, bawiący się nami jak dziecko, które odrywa muchom skrzydła. Mawiają, że "powrotów nie będzie". Nie można bowiem wrócić. Ale można stworzyć coś na nowo. 

 

Uda im się, uda im się, uda im się. 

Czekam. Uśmiecham się na zapas. Wierzę. Wiem- w końcu przecież Jestem Tą, Która Wie. Dobre, ciepłe przeczucie w środku klatki z żeber. 

Dwoje prawdziwych ludzi z ich bólem, ułomnościami i poprzecinaną bliznami skórą. Dwoje ludzi i ich miłość, łaknienie siebie nawzajem, próby dialogu pomimo.  To największa bajka, której nie wymyśli żaden reżyser. 

Cud. 

Wierzę, że istnieja cuda, które potrafimy stwarzać sobie nawzajem.