W nowiu śnię o świetle księżyca i prześladuje mnie ta jedna piosenka. Gdzieś przypadkiem usłyszana w radiu, w bunkrze w pracy na randomowej playliście, nucona przez przechodnia na ulicy. Odpowiednia muzyka często zjawia się sama tam, gdzie powinna, we właściwym czasie. Podobnie jak wszystkie inne rzeczy, jeśli chcemy tylko je dostrzec.
Jest więc w mojej głowie Moon river, zasadzone tam przez świat jak małe ziarenko. Znajduję w tych dźwiękach spokój.
Znajduję go w wielu miejscach zresztą. Wydobywam go w przeświadczeniu, że znowu znalazłam to, co w moim życiu najważniejsze i przypomniałam sobie, że za niczym nie muszę gonić. Wydobywam spokój spod bólu i tęksnoty. Widzę go w pierwszych przebłyskach wiosny. Dostaję go aż w nadmiarze w każdym z gestów czułości tych najbliższych i tych dalszych, bo jednak można mnie kochać. Czuję, jakby od piątku świat chciał mi przekazać, że wszystko będzie w porządku. Każdy cierń można wyciągać, jeden po drugim z serca, a rany się zaleczą. Wszystko się ułoży i jest tyle powodów do uśmiechu. Tracąc, nawet najboleśniej, można dalej przecież żyć.
I wracając gdzieś do domu, po bardzo ciężkim dniu na onkologii, czuję wiosnę. Widzę pierwsze przebiśniegi, wczesne oznaki, że jest nadzieja na cieplejsze słońce. Krokusy, już próbujące żyć pomimo śniegów. Chcące już zakwitnąć, choć na Wyspie to tak wcześnie. Ale mają tyle woli przetrwania, po tych ciemnych miesiącach, chcą do słońca, ciepła. Pragnę znów, jak co roku, uczyć się od nich. Słyszę kosy, szpaki i drozdy śpiewające głośno pomiędzy kolejnymi deszczami i sztormami, jakby próbujące tym trelem końca lutego obudzić krążenie w drzewach. Reanimacja najdosadniejszą muzyką natury. Nie wiem jak działa to na klony na moim podwórku. Wiem, że moje serce bije żywiej. A i klon się zazieleni.
I wtedy dostaję ten telefon. Pewien rudzielec, który zawitał w moim świecie jak wiosenny drozd oznajmia mi uradowany, że w jednej z pobliskich zatok widziano już humbaki. Ba! Nawet w porcie! Stworzenia, do których mam szczególny sentyment- a on o tym pamięta. Te morskie kanarki, migrujące, będące oznaką wiosny na Północnym Atlantyku jak żurawie na polskich polach. Przedwczesne, ale są! I to nie jeden samotnik, a jakaś gromada! Wsiadamy więc w auto i jedziemy nad zatokę, do portu, uzbrojeni w lornetki. I oto czekamy na brzegu, z tak utęsknionym a obecnym wreszcie słońcem na twarzy. Wpatrujemy się w ocean. I widzę! Choć przez chwilę, ten popis tańca morskich akrobatów. Jak w moich snach. Wynurza się ogon. Słyszę ich oddech z brzegu, widzę słupy pary ogrzanej w ogromnych płucach. Życie jest najpiękniejszym ze snów, bo spełnionym.
W nocy, tej i poprzedniej, śniłam bowiem o rzekach pełnych humbaków i o księżycowych rzekach. O domach zmienionych w drzewa. Moje majaki nocne pachniały zielenią i smakowały oceanem.
Humbaki wracają do fiordu.
Księżyc po nowiu znów zacznie rosnąć.
Wiosna znów zawita, choć co roku boję się, że zima będzie już wieczna.
A my znów wyruszymy na włóczęgę wzdłuż księzycowych rzek wielu lądów, prowadzeni miłością.
Two drifters
Off to see the world
There's such a lot of world to see
We're after the same rainbows end
Waitin' round the bend
My Huckleberry friend
Moon... River... ... and me...