Gdy człowiek jest chory, od razu wszystko purpurowieje jakby dookoła w wiczeniu, aż w końcu ten niespotykanie piękny przecież kolor zalewa oczy, sprawiając, że pogrążamy się w ciemności. 

Gdy cierpi ciało, cierpi i serce. Są jednym. Jakże Zachód pomylił się, próbując to kiedykolwiek rozdzielić! Boli więc całośc, cała ja. Na chwilę przystaję. Gdy nie można złapać oddechu, jak to możliwe, żeby rozluźnic i uspokoić to, co się kotłuje w żyłach? Wszystko, na co byliśmy odporni urasta do rangi prawdziwego dramatu. Wszystki do tej pory racjonalizowane emocje, całkowicie opanowane i poukładane, zrywają się ze smyczy i niczym ogary puszczone w las za przestraszonym zającem biegną, polując i skowycząc. Polując i skowycząc też na innych. Tak łatwo popełnić wtedy błąd w rozmowie, która w ogóle być może nie poiwnna mieć miejsca. Tak łatwo poczuć się samotnym. Tak łatwo wtedy o łzy. Choć...gdyby tego nie było, czy w ogole ogary urządziłby nagonkę? Nie powstałyby w głowie. Tylko czekały na moment, by dopomnieć się, że muszą biec. 

W tych dniach, pełnych gorączki ciała, inne gorące, cierpliwe myślenie i spokojne drganie serca gdzieś znika. Choroba pokazuje, że nikt nie jest niezniszczalny. Że każdy ma w sobie nieuzasadniony gniew, któremu nikt nie jest winien. Rozczarowania, które do tej pory były jak kamyczek w bucie, nieważne, przy których można było iść dalej, nagle pękają jakby to był wrzód pełen ropy. 

Choroba zatrzymuje bieg który nie nakazuje myśleć. Nie ma w tym zatrzymaniu nic fajnego. I nie chodzi wcale o ciało. To, co ignorowane do tej pory każe być przemyślane. Nie jest t przyjemne zatrzymanie.Ale to tak samo potrzebne jak wszystkie chwile radości, wymiany fragmentów duszy każdego innego dnia. 

Tak więc jeszcze wczoraj płakałam, nad własną głupotą, własnym lękiem i bałam się, że też skończę jak pewien powieściowy wisielec, jeśli nie przestanę. I o ile wieczory były łatwe, bo przecież był przy mnie mąż, robiący niezliczone herbaty, o tyle przedpołudnia, gdy był w pracy....nienawidziłam siebie przez te dwa przedpołudnia. Za bolesne rzeczy wyciągnęłam z głowy. Znów. Być może tego potrzebowałam. Moje serce przycichło tak bardzo, jakby całkiem zamikło. 

A dzisiaj znów je słyszę. Jak w naturalnym cyklu, odżywam. Mogę normalnie oddychać. Mogę normalnie jeść. Nie jest mi słabo. Moje ciało dochodzi do siebie. Ale dochodzi i dusza. Współpracują. 

I nie zawdzęczam tego tylko sobie. A tylu ludziom, którzy jednak mówią, że czasem pewne wysiłki są ich warte. Nie mówią wprost. Mniej lub bardziej, dosłownie, aluzjami, tym, że po prostu są. Mówią, że dobrze że jestem- i może dla nich, jak pisał Broszewicz, też warto nie zawisnąć na gałęzi. Choć zawsze przede wszystkim czasem trzeba spojrzeć na siebie. Czy nie ma tego za dużo. 

I tego przedpołudnia chyba przestałam się bać. 

Bo ostatnio nie poznałam samej siebie, gdy po raz pierwszy zaczęłam bać się rzucić jak w przepaść w kolejną relację. Odkryłam, że nie wcale dlatego, że ten człowiek jest chory. A dlatego, że poczułam, że moje serce jest nadwyrężone po tamtym roku. Jest zwichnięte. Zmęczony jakimś przerażeniem odrzucenia mięsień. Ale przecież i mięsień można naprawić tak, by znowu stał się nie tylko organem, a by czuł, by był symbolem, był metaforą. Był ciepłem i miłością. Serca mam dwa, jak zawsze powtarzam. I oba są pojemne. Nawet, jeśli przez moment to drugie się nadwyrężyło. Da się je naprawić. A cała kontuzja leczy się balsamem cudzego śmiechu. I nawet cholernego naniesionego błota i deszczu z włosów i kurtki, który rozpryskuje się wszędzie. Kontuzja leczy się przez zwykłą wymianę zdań, zwykłe co u ciebie słychać. I zwykłe, powiedziane wprost- tęksniłem z najmniej oczekiwanego kierunku. 

Gdzie jest moje stare serce? Gdzie bije? 

 

Tutaj. Nadal tutaj, w piersi. Na właściwym miejscu. Dudniące coraz głośniej swoim spokojnym rytmem. 

Witaj, moje stare serce.