Z bólu niczym porodowy zmiennych rytmów i skurczy muszę uleczyć się sama.
Rozumienie dlaczego zabieg jest konieczny nie chroni przed bólem chwilowej rany i późniejszej rekonwalescencji. Wiem natomiast, że z bólem radzę sobie jak mało kto. Bólem fizycznym, bólem tego co jest nieuchronnym zaniechaniem.
Ucinam więc swój język sama, przykładam do krwawego strzępu rozpalony nóż. Wkładam ochłap do szklanego słoja i odkładam go na najwyższą półkę. Wychodzę, jak najciszej zamykając za sobą drzwi. Idę przed siebie, aż docieram nad rzekę. Tylko cudem nie zamarza. Delikatnie piję wodę, jak zwierzę, którym jestem, prostu z nurtu. Chłodzi to co obolałe.
Rzeka jest jak sztuka, której od dziś, przez parę godzin, można się zwierzyć. Biorę też w usta zimny kamień i obracam go trzy razy strzępęm języka. Kamień jest mi tymi dniami przyjacielem. Uczy mnie, bym się nie jąkała. By gdy trzeba, mimo kikuta, mówić sprawnie.
Wypluwam słowa tylko najpotrzebniejsze, bo reszta sprawia mi ból.
A potem wracam z wędrówek. Po dniach sięgam na najwyższą półkę, wyciągam z niej strzęp języka. Nie zgnił, tylko trochę zmatowiał. Tak trudno pozbawić go do końca jego magii i pragnień. Należy bowiem do plemienia tych, co potrafią szeptać.
Wypluwam kamień, wprost na stos, który układa się coraz wyżej i wyżej, aż pod sufit. Przykładam amputowaną kończynę myślową do strzępu w jamie ustnej. Zrastają się prawie natychmiast.
Jestem jak jaszczurka, której odrasta urwany ogon. Boli, ale robi to, by się chronić. Boli, ale dzięki temu przeżyje. A przecież odrośnie nowy. Nic to. Nic to zatem.
Jestem jaszczurką więc. Ciekawe, kiedy stanę się zmiennocieplna.