Świat, w takim kształcie jaki znamy, umiera.
Jesteśm tego świadkami, tu i teraz. Zamykamy oczy i nie widzimy o tym wcale, bo trzeba wysilić wzrok. Spojrzeć gdzieś dalej. Skupiamy się na swoich życiach, wiedząc, że nic innego nam przecież nie zostaje.
Skupiamy się na swoim bólu nie dostrzegając, że ten świat jest jak my- pełen rozpaczy, ale i nadziei, nawet przy samym końcu. Pełen ohydy, ale i piękna. Jest chaosem utkanym z pojedyńczych nici spokoju.
Zaima w tym roku na Wyspie zaskoczyła mnie swą przytłaczającą wręcz potęgą. Najstarsi Islandczycy nie pamiętają takich mrozów. Najstarsze, stuletnie zapisy nie pamiętają takich warstw śniegu na południu. Jeśli myślicie, że południe Islandii, Reykjavik i słynna czarna plaża powinny tonąć w mrozie i lodzie- jesteście w błędzie. Tak, jest tu zimno. Panują tu sztormy. Mrok zamyka nas na wiele miesięcy w klatkach. Ale temperatury tegoroczne nie są zwykłe dla Islandii. Północ niech tonie w śniegu, południe to drogowskazy zagubionych wiatrów. W tym roku stało się inaczej.
Od lat południe wyspy ogrzewał Golfsztorm, który zmienia swój bieg przez temperaturę oceanu. Widac to było już latem.
Wszystko jest na opak, inaczej.
U mnie więc jest -20, a w Warszawie w Nowy Rok było prawie 19 stopni.
Świat, jaki znamy, umiera.
W 2020 roku namiętnie słuchałam pewnego kawałka Świetlików.
Już nigdy nie będzie takiego lata.
I słysząc ten tekst nie myślałam o pandemii. Podróżując po pustej, zamkniętej dla turystów Islandii obserwowałam, jak zmienia się Wyspa. Wiedziałam, że już nigdy nie będzie takiego lata. Ale nie sądziłam, że tak szybko, tak dosłownie będę widziała zmiany kolejnych.
Widzę. Czuję.
Przeżyłam już swoją "depresję klimatyczną". Dotarłam do pewnej ściany. Do pewnego pogodzenia, którego nie należy mylić z tym, że do skurwysyństwa dołożę więcej, niż potrzeba. Ale wiem, że nie pokonam korporacji, nie pokonam stylu życia całego społeczeństwa. Nie jestem herosem, który potrafi walczyć o cały świat- choć upracie walczę o pojedyńcze życia.
Wiem już, że nigdy nie będzie takiego lata, jak tamto. Za to przede mną wiele zim takich, jak ta.
Wiem, że to zima takiego świata, który znamy- a po tej zimie długo nie będzie wiosny. Być może ona na nowo zawita, świat odrodzi się, gdy my zginiemy. Być może.
Nie załamuję się już. Nie płaczę.
Nie poddaję się, ale żyję własnym życiem. Wspaniałym życiem. I dociera do mnie, że nadal, muszę żyć odważnie, doznając, poznając, czując. Zbierając doświadczenia i kolejne okruchy piękna. Muszę żyć, poznając różne części świata, na tyle, na ile się da, póki istnieją.
Muszę, bo chcę.
Widzieć kolejne wschody i zachody słońca, te długie na północnych skrajach i te najkrótsze na równiku.
Dać obejmować się pustce lasu i gór, w któtej znajdę jedyną prawdziwą pełnię.
Patrzeć na złożoność pojedyńczego liścia paproci i słuchać co do powiedzenia ma mi skowronek w swej wczesnoporannej pieśni.
Smakować nadmiaru ostrej papryki w daniu zrobionym przez ulicznego sprzedawcę.
Kochać w każdym z miast w którym się znajdę, kochać życie tak samo mocno.
Kochać nawet z oddali tych, którzy są ważni i w tej miłości nie ustawać.
Czuwać z czułością.
Nie poddawać się wiedząc, że już nigdy nie będzie takiego lata, a ta zima to ostatni utwór z całego koncertu skrzypcowego świata. To ostatni akt.
Jakże piękny. Och, jakże nieustająco piękny.