Koleżanka z pracy, zanim przeniosła się na inny oddział, przyznała się, że nie może wytrzymać na onkologii głównie przez to, że wracają.
Poznałam go w marcu. Rak płuca. Pochodzi z Polski, jak ja, i nie pozwala mówić do siebie per "Pan". Nie dzieli nas wcale tak dużo lat.
Pamiętam jak się cieszył, gdy myślał, że jest zdrowy, wtedy, wiosną. Wrócił niedawno. Przerzuty na żebrach. Kilka zabiegów. Wrócił dzisiaj. Przerzuty do mózgu. Zaczyna leczenie w przyszłym tygodniu, dzisiaj robili mu maskę do srereotaksji. Wiemy, że umrze. Targujemy się tylko, kiedy.
Najgorzej jest, gdy wracają. Spotykam go na korytarzu. "Dobrze cię widzieć ". Usłyszałam od niego kolejny raz. Niedobrze wrócić, ale ponoć dobrze, że tu jestem. Zawsze miło mi się z nim rozmawiało. Jest skromny i przyjemny. Ma coś przyciągającego w spojrzeniu.
Zamiast na lunch, poszłam z nim zapalić. Mój żołądek nie potrafi przyjąć dzisiaj jedzenia. Okazało się, że płuca potrafią przyjąć dym, choć miałam przestać. To już żaden sekret.
"Już i tak bez różnicy dla mnie, chociaż się tym nacieszę ", mówi pół żartem, pół serio, zaciągając się dymem.
Wróci w przyszłym tygodniu. Pięć zabiegów napromieniania mózgu. Kto wie, co dalej.
Nie chcę nic jeść. Nawet jeśli bym zdążyła. Pielęgnuję dym w płucach.
Czasem wyobrażam sobie, że wszystkie moje problemy ciała w ostatnim czasie to żadne psychosomatyzmy ani hormony przez owe zaburzone. Nie mogę jeść, chudnę, nie śpię, tracę włosy, tracę rytm serca-bo mam raka. Moj mąż pyta z troską co się ze mną dzieje,a ja udaje, ze nie wiem. A to rak. Urósł mi w miednicy, zrodził się z rozczarowania po tym, jak niezaopiekowane emocje i opowieści rozpłynęły się w nieważności. Gdzieś w miednicy rośnie i pożera mnie od środka i zabije mnie szybciej, niż sądzę.
Ta myśl mnie nie przeraża. Ta myśl mnie uspokaja.