Od dwóch dni deszcz.
Leje. Poziomo zacina w twarz. Zimno spływa po włosach, kurtce, twarzy rozmazując makijaż. Przesiąkam do szpiku.
Jakby nigdy nie miało przestać. Nie ma już w sobie nic z letniego zapachu i poszumu. To szum. Zabiera cały dźwięk dookoła.
To było wyjątkowo zimne lato. Najzimniejsze od 100 lat na Islandii. Tamto jedno, przypadkiem, gdy mocniej wybuchł wulkan, obsypując głowy popiołami, wcale się nie liczy. Tego roku nie dopłynęło do mnie ciepło reszty świata. Golfsztorm, był, a jakby go nie było. Ubierałam się szczelniej, chuchając na serce, żeby nie wyziębiło się jak ptak, który nie ma jeszcze piór.
Tych zginęło przecież tak wiele. Setki piskląt pardw umało z zimna, utopinych w mgłach i wilgoci. Nie było dla nich słońca. Głuptaki miały najgorsze możliwe od 50 lat lęgi na Wschodzie Wyspy. Wiele wycieńczonych fok na plażach. Humbaki. Kto doliczył się humbaków? Było ich mniej martwych, wyrzuconych na brzeg, mniej białych eksplodujących od gazów brzuchów. Tak wiele nie dopłynęło. Tak mało widziałam wśród fiordów.
Zimno, deszcze- a lodowce topiły się bardziej, niż rok temu. Znowu zagrożenie powodzią. Porawne przez zrywny nurt auta.
Pada. Pada. Pada.
Tak jakby nigdy nie miało przestać.
Deszcz i wiatr zrzuciły całą jarzębinę. Nie ma już czerwonych gron. Jest czerwona miazga na chdonikach.
Leje, leje, leje.
Wieje, wieje, wieje.
Szumi.
Chciałabym mieć jeszcze siłę by wierzyć, że deszcz spadnie tam, gdzie go trzeba. A chmury czasem pozwolą zobaczyć słońce tam, gdzie najrzadziej ogrzewa twarze. Otulam się szczelniej kurtką.
Nadal walczę o przetrwanie. Nadal gdzieś w głębi serca nie tylko o swoje.
Nadal wierzę, że jeśli coś uratuje ten świat, to tylko czułość, rozlana deszczem i zakorzeniona w lodowcu.
Krople uderzają o twarz. Spadają w serce.