Dzisiaj minie równo 10 lat, od kiedy umarłeś. 

W 2012 roku, gdy tylko wyszedł ten album Red Hotów, gdy już wiedzieliśmy, że nic nie uleczy potwora w twojej głowie, obcej tkanki o pięknej nazwie skąpodrzewiak ( jak nowotwory mogą nazywać się tak poetycko?), ten kawałek stał się tak bardzo Twój. A może i nasz. 

Cieszę się, że Cię spotkałem podczas spaceru na linie. 

Przez długi czas nie była ważna data. Najważniejsze, że to była Noc Spadających Gwiazd. Od tamtej nocy, 10 lat temu, spadające gwiazdy zawsze kojarzyły mi się z tym, jak ty zgasnąłeś, Malarzu. Myślę zawsze o tym, jak chciałeś odejść na swoich zasadach, nie trzymając się kurczowo przetrwania. Wiedząc, że to koniec, że potem tylko ból, kolejne miesiące, utrata sprawności, rozdarłeś swoje żyły na przedramionach i pozwoliłeś, żeby życie wyciekło z ciebie i wylało się na podłogę, którą ja potem sprzątałam. Nie mam ci tego za złe. 

Zmywając twoją krew pożegnałam się z Twoim życiem bardziej niż na jakimkolwiek pogrzebie. 

Wołałam na Ciebie Vincent. To przezwisko pasowało Ci jak mało komu. Czy gdy wypowiadałam je ze śmiechem albo smutkiem mogłam przeczuwać, że gwiaźdźista noc nabierze i innych znaczeń? Logika każe myśleć, że nie ma takiej możliwości. Ale do dzisiaj wierzę, że przepowiedziałam Ci śmierć. Wtedy, pijąc za dużo piwa, wina i rozkładając karty. Wtedy, gdy powiedziałam, że umrzesz przez swoje demony w głowie. Miałam wtedy na myśli twoją chorobę, twoje popisowe CHAD. Gdzieś zalęgło się we mnie przekonanie, że w końcu uda ci się popełnić skuteczne samobójstwo. A tymczasem pokonał cię rak- choć odszedłeś przecież na własnych warunkach. 

Pisałam niejeden list do Ciebie, niejeden bez odpowiedzi. Do Ciebie i do Królika, który zmarł dwa lata później. Przez jakiś czas wierzyłam, że przynoszę pecha, skoro dwóch tak bliskich mi ludzi zmarło jeden po drugim. Po wielu latach wyleczyłam się z tego, choć tak, zrozumiałam też, że śmierć jest moją przyjaciółką i przenoszę ją w swych dłoniach, choć w całkiem innych miejscach. Pisałam niejeden list, z bólu, tęsknoty, niejeden mówiący o radościach. 

Ale oto mija 10 lat. Okrągła rocznica. Nadal za Tobą tęsknię. Nadal Cię kocham, przyjacielu. Przez wiele lat z tej tęsknoty nie mogłam malować. Myslę, że przez to też odeszłam od pracy na onkologii. Zrozumiałam to niedawno. 

Ale oto znowu maluję. Oto znowu pracuję z chorymi na raka i próbuję zwrócić im życia, dać im nadzieję albo chociaż zapewnić odrobinę mniej bólu w tej ostatniej drodze. Jestem. Oddycham. 

Nadal za Tobą tęsknię, Malarzu, choć żyję swoim życiem, po jednej stracie i po drugiej. Znajduję radości, piękno, piszę kiepskie teksty i maluję nielepsze obrazy, uczą na nowo rękę pędzla. Kocham. Śmieję się i piję wino. Czytam listy Van Gogha. Nie daję sobie wmówić nikomu, nikomu, że powoduję pecha, choć rzucone nawet w żarcie nieraz przeszywa bólem. 

Jestem i cieszę się życiem, swoją miłością, kolejnymi relacjami z przyjaciółmi któzy zostają i tymi, którzy przemijają. Żyję, z zachodami i wschodami słońca. Wiem że tego byś przecież dla mnie chciał. 

Ale sierpniowa noc spadających gwiazd zawsze będzie przepełniona smutkiem, choć ma w sobie też niezaprzeczalne piękno niezwykłego spektaklu natury, gdy niebo czernieje nad horyzontem.

Niemniej, pamiętasz  Vincencie, co mawiał Królik? Jesteśmy opowieściami. Tak ważnymi, jak długo ktoś nas opowiada. Więc ja nadal mówię o Tobie i wznoszę twoje zdrowie. To najlepszy rytuał i modlitwa, jaką znam. 

Dzięki temu nadal we mnie żyjesz.