Po tygodniu wakacji wróciłam do domu. Na swoją wyspę. 

Wczoraj spędziliśmy jeszcze dzień w Lodnynie. Nie przepadam za tym miastem. Tłum i ścisk. Zatęchłe powietrze. Spaliny i hałas. Każdy gdzieś się spieszyć. Nienawidzę na pewno angielskich lotnisk, bardziej, niż innych. Londyn nie jest dla mnie. Duże miasta także. Zwłaszcza w upale. 

 

I oto po pobudce o 3 nad ranem, biegu lotniskowym i feralnym lądowaniu przez islandzki wiatr - jestem w domu.

Nasz samolot prawie miał wypadek, ładując, pilot musiał poderwać maszynę do lotu i próbować posadzić ją na ziemi jeszcze raz - co uświadamia, że nie jesteśmy ptakami. I co uświadamia, że jeśli umrzeć, to najwazniejsze że razem. 

 

Podróże są cudowne. Kocham ten ruch, doznawanie, potrzebuje ich. Są potrzebną mi częścią życia. Może jakimś rodzajem nieodzownego uzupełnienia, o którym zawsze marzyłam. Mimo zmęczenia które przynoszą, spalonej skóry i wypadających włosów. Doznania, odczucia. Tego nikt mi nie zabierze. Nigdy. 

 

Ale jestem w domu i jestem równie szczęśliwa. Wykąpałam się i nałożyłam na zmęczona skórę olejki. Wypiłam swoją ulubioną zieloną herbatę. Naciągnęłam na siebie koc. Cieszę się chłodem i spokojem swojej wyspy. I obok mam znów jego. Wieczorem obejrzymy razem film. Wypijemy wino kupione na duty free (bo to na Islandii w sklepie jest o wiele droższe!). I zaśniemy spokojnie we własnym łóżku. 

W poniedziałek pójdę do pracy. Trochę mi się nie chce, a trochę się cieszę. Bo przecież gdy za długo nie ma mnie w szpitalu, tęsknię i za nim. 

Kocham wakacje. Ale mam życie, od którego nie muszę odpoczywać. Mam dom, który nie składa się z murów. Jestem szczęśliwa, zawinięta w koc na zwykłej, szarej kanapie.